
W tym roku nie mogłam się powstrzymać przed namalowaniem liści monstery, której w końcu jestem dumną posiadaczką :>
Wesołych Świąt wszystkim!
W tym roku nie mogłam się powstrzymać przed namalowaniem liści monstery, której w końcu jestem dumną posiadaczką :>
Wesołych Świąt wszystkim!
Do Chudego Ciacha zawędrowałam już nie pierwszy raz, choć na początku przychodziłam skuszona ich szalonymi shake’ami, które od dawna chciałam narysować. No, ale jak widać jakoś nigdy się za to nie zabrałam, a na wynos ich nie zabiorę, więc ostatecznie postanowiłam zilustrować ich desery w słoiczkach.
Oczywiście za każdym razem można spotkać inne. Mi trafiło się ciasto cytrynowe, ciasto owocowe i serniczek ze słonym karmelem.
Ciasto owocowe było połączeniem mocno kokosowego kremu (na samej górze z czekoladą), dżemu owocowego i kawałków ciasta podobnego do biszkoptu. Do tego kilka świeżych owoców i mamy bardzo sympatyczną przekąskę.
Ciasto cytrynowe było dość podobne, choć biały krem był dużo mniej intensywny, a cytrynowy mocno kwaskowaty. Bardzo lubię jak jedzonko ma różne smaki w różnych miejscach, więc dla mnie to było bardzo na plus.
Serniczek, jak dla mnie, był najlepszy ze wszystkich trzech. Miał bardzo przyjemną, lekko galaretkowatą konsystencję. Karmel był prawdopodobnie zrobiony z orzechów i po wyjęciu z mojej lodówki był nieproporcjonalnie bardziej twardy niż reszta, więc jedzenie tego deserku bardzo przypominało Creme Brulee – można było przebić twardą skorupkę. Miłym akcentem była też chrupiąca posypka, również z orzechów.
Wszystkie deserki są mocno zapychające. Podejrzewam, że podobnie jak shake’i zawierają trochę odżywki białkowej, co dla mnie jest na plus. Całość jest mniej kaloryczna niż statystyczne słodkości, co z pewnością jest ważne dla wielu ludzi, ale ja osobiście przestałam na to zwracać uwagę dłuższy czas temu 🙂
Generalnie – polecam. A na narysowanie shake’ów jeszcze przyjdzie czas 😀
Powiem szczerze, że decydując się na to żeby w tym roku w końcu wybrać coś bardziej tradycyjnego, ale i generalnie szanowanego w świecie łasuchów, jakoś nie wpadłam na to, że kilka pączków będzie mnie kosztować dwie godziny stania w kolejce i ponad 30 złotych.
Jednak jak już sobie coś postanowię to uparcie dążę do zamierzonego celu, więc w przeciwieństwie do wielu ludzi, którzy na widok ogromnej kolejki uciekali w przeciwnym kierunku, grzecznie stanęłam na jej końcu i jak typowy milenials zaczęłam klikać w telefon. Bardzo zaskoczyło mnie, że w pewnym momencie jedna z pań z Gigi podeszła do mnie i zaproponowała mi kubek gorącej herbaty. Nie żeby ktoś mnie w końcu rozpoznał – wszycy klienci mieli możliwość taką herbatkę dostać. Mały gest a na pewno bardzo cieszy po pierwszej godzinie stania w kolejce. Na szczęście wszyscy mieli możliwośc czekania w centrum handlowym, więc nikt i tak by nam nie zamarzł, ale i tak przemoczone buty potrafiły doskwierać ^^.
Zanim przejdę do samej cukierni, napiszę jeszcze że zaskakująco dobrze zniosłam tą kolejkę. Mam wrażenie, że od dłuższego czasu tylko biegnę i robię na raz miliony rzeczy, a tutaj musiałam na chwilę stanąć w miejscu i nawet wymienić kilka słów z ludźmi naokoło. Nie wiem też czy to konkretnie kwestia niedoboru kontaktów społecznych spowodowanych pandemią, ale naprawdę przyjemnie było poczuć się częścią większej grupy ludzi, która po cichu podśmiewa się z przerażonych ludzi, którzy na odpowiedź, że koniec kolejki był gdzieś tam, a przynajmniej tak było godzinę temu, łapią się za głowę.
No więc Gigi. Miejsce, które zawsze jest przeciwstawiane wszystkim instagramo-przyjaznym miejscom jako symbol tradycji i prawdziwego smaku, a nie cukru z odrobiną barwnika spożywczego. Jako, że w moim szkicowniku jest już mnóstwo sztucznie zabarwionych i przesłodzonych propozycji, stwierdziłam że pora na odrobinę tradycji, a skoro wszyscy to Gigi tak chwalą to coś w tym musi być.
I jest!
Może i regularnie bym w tak długiej kolejce nie stawała (nie żeby „normalnie” trzeba było tyle czekać), ale zdecydowanie nie żałuję tych dwóch godzin! Puszyste ciasto, które nie jest przesiąknięte tłuszczem to coś czego trochę się spodziewałam, a i tak byłam zaskoczona jak to dostałam. Na ilustracji uchwyciłam pączka „wrocławskiego”, czyli z powidłem śliwkowym. Cukiernia chwali się, że wypieka pączki już z nadzieniem, dzięki czemu są bardziej intensywne i muszę się zgodzić z tą teorią. Faktycznie było to prawdziwe, owocowe uderzenie! Ilość lukru również była w sam raz – nie było go na tyle mało żeby móc narzekać, ale i nie było go na tyle dużo żeby się kruszył i spadał z pączka. Był tu też chyba cynamon, ale jakoś zaginął mi wśród innych dobroci
Podsumowując, to był bardzo dobrze spędzony dzień (łącznie dwie godziny drogi w obie strony, dwie godziny w kolejce i cztery godziny na ilustrację i wpis). Takiego dnia, mi od dłuższego czasu brakowało! A na drożdżowe ciasto pod różnymi postaciami pewnie jeszcze wpadnę, tylko może jak będzie trochę cieplej 🙂
Skoro wszyscy dziś jedzą rogale to i ja się skusiłam :). Wybrałam Chlebotekę, bo tak jakoś już wielokrotnie tam byłam, a do mojego szkicownika jakoś nigdy nie trafiła. A tak poza tym ich chlebek z czarnuszką to dobro ❤
Rogal z chleboteki jest taki jak być powinien – słodki i tłusty :D. Osobiście nie jestem fanką bakalii i rodzynek, więc ich mała ilość bardzo mnie ucieszyła, a dodatkowo kilka rodzynek postanowiło uciec z rogala i dać się przypiec w lukrze, co sprawiło, że pierwszy raz w życiu zjadłam rodzynkę, która mi naprawdę smakowała 😀
Skórki pomarańczowej nie wykryłam, albo się przede mną gdzieś schowała (ewentualnie ucieczka poszła jej lepiej niż rodzynkom ^^), ale jak już pisałam dla mnie to na plus ;). A wszystko posypane orzeszkami arachidowymi i polane lukrem ^^
Ciekawą sprawą jest też to, że rogal jest naprawdę potężny. W szczególności dla osób przyzwyczajonych do lżejszego nadzienia wydaje się też być okropnie ciężki. Ale i tak znika praktycznie od razu 😛
Zdecydowanie takiej bomby kalorycznej nie chciałabym jeść częściej niż raz do roku, ale tak „od święta” jest idealny! Może jeszcze zdążycie się sami o tym przekonać 😀
Ah, precelki. Chwila mniej lub bardziej zasłużonej przerwy w pracy lub idealna przekąska do przechwycenia w okolicy rynku. Żeby je narysować zbierałam się baaardzo długo, ale chyba dopiero zapowiedzenie otwarcia lub bardziej przeniesienia drugiej miejscówki Pana Precla mnie do tego zmotywowało 🙂
Dodatkowo, w końcu do sprzedaży „stacjonarnej” trafił precel Kinder (choć jestem prawie pewna, że wcześniej nazywał się Bueno), z nadzieniem mleczno-orzechowym, przypominającym popularny batonik. I to właśnie on zaczyna ten wpis 😉
Mimo, że żyję słodyczami to gdy myślę o Panu Preclu głównie myślę o jego wytrawnych, nadziewanych preclach. Co prawda z wyglądu mogą precli nie przypominać, ale nie dajcie się zmylić! Moim stałym wyborem jest precel Supreme czyli po prostu ser i szynka, ale ostatnimi czasy coraz częściej daję się skusić na Kurczaka koperkowo-ziołowego, który poza tym co ma w nazwie ma też, oczywiście, ser 🙂
Obydwa są świetną przekąską, w momencie gdy niekoniecznie mam już ochotę na większy posiłek lub po prostu chcę mieć pretekst żeby się przejść na rynek (choć to może nie w aktualnej sytuacji pandemicznej ^^).
A jeżeli ktoś ma tylko jeden obraz precelka w głowie, to spokojnie, bo i takie można u Pana Precla nabyć! Ponownie, mimo, że generalnie wybieram słodkie rzeczy, mam słabość do Miksu Nasion, który jest posypany ziarnami słonecznika, sezamem, siemieniem lnianym i makiem. Od czasu do czasu skuszę się na cynamonowego, bo jak wiemy cynamon to szczęście, a sporadycznie do mojego plecaczka, wpadnie precel z mleczną czekoladą i orzechami arachidowymi 🙂
Precelki to dla mnie zaskakująco dużo dobrych wspomnień, zwłaszcza z pracy, gdzie zawody w trafianiu do kosza papierkiem po preclu bywały jedną z większych atrakcji dnia 😛
A kto jeszcze nie słyszał o tym, że w dniu otwarcia nowej miejscówki (06.11.20) będą darmowe precelki to może usłyszy teraz 😉
Walczyłam ze sobą parę dni, ale ostatecznie i tak wybrałam się do Black Point Cafe, spróbować ich zestawu festiwalowego. Tym bardziej, że BPC przewija się przez historię Drogi Szkicowniku wielokrotnie i bardzo mnie cieszy, że zdecydowało się otworzyć drugą kawiarnię i to na dodatek blisko mnie 😀
Zestaw festiwalowy zawierał espresso z Brazylii Chapadao de Ferro z likierem kokosowym (ale nie dla mnie i nie dla wszystkich, którzy poproszą o wersję virgin), syropem z prażonych orzechów, gałką naturalnych lodów czekoladowych z mlekiem i śmietanką, bitą śmietaną, orzechami laskowymi i ciemną czekoladą, a do tego jeszcze deser czyli muffin „Sex on the Beach”.
Z jednej strony kawa na zimno nie za bardzo pasuje mi do panującej aury, ale z drugiej, jak ma się łączyć z alkoholem to chyba faktycznie lepiej tak, niż na ciepło. Ale tak poza tym to bardzo dobra propozycja, przypominająca w smaku deser monte (stawiam, że z likierem jest jeszcze bardziej podobne). Dodane lody też były przepyszne i śmiesznie się je wyławiało próbując manewrować pomiędzy kostkami lodu. Do tego, w typowym stylu Black Point Cafe, wszystko ozdobione bitą śmietaną, czekoladą i orzechami (ja akurat dostałam migdały).
Muffinka była z ciasta biszkoptowego, a ozdobiona była kremem brzoskwiniowo żurawinowym i jeszcze do tego wypełniona kremem z białej czekolady, a dodatkowo miała skórkę pomarańczową. Brzoskwinia była tutaj bardzo delikatna, za to żurawina dość intensywna. Całość była bardzo słodka, ale krem z białej czekolady na szczęście był troszkę kwaskowaty, co pomogło uniknąć kompletnego zasłodzenia 🙂
Zestaw bardzo mi smakował i skutecznie zastąpił mi śniadanie 😀
Jeżeli o sam festiwal chodzi dalej troszkę marudzę pod nosem. Kawa wydaje mi się bardziej poranną sprawą, a alkohol wieczorną i łączenie ich razem jakoś mi nie pasuje. Zresztą jak już pisałam w poprzednim wpisie, skutecznie go unikam. To wszystko w połączeniu z zapchanym grafikiem i panującą sytuacją pandemiczną sprawia, że razem z TeaClub, będą to prawdopodobnie dwa jedyne miejsca, które tym razem odwiedziłam ^^
W końcu nadeszła kolejna edycja Urban Coffee Marathonu, jednak tym razem temat wyjątkowo mi nie przypasował. Dotyczy on napojów alkoholowych, a pozostaje to czymś czego unikam i odmawiam.
Na szczęście, TeaClub troszkę się wyrwało z tematu i o ile normalnie nie podchodzę pozytywnie do takich stytuacji, to tym razem dzięku temu mogłam w ogóle wziąć udział w festiwalu 😀
TeaClub przygotowało dla nas kawę przelewową z kardamonem oraz baklavę. Kawa była bardzo dobra i idealna na deszczowy, jesienny dzień. Baklava za to była po prostu cudowna! Jeśli ktoś nie wie – baklava to ciasto francuskie, najczęściej przełożone masą orzechową i dodatkowo utopiona w słodkim syropie. I tak też właśnie było w TeaClub: z pyszej pistacjowej baklavy, powoli wypływał syrop 😀
Osobiście uwielbiam kontrastowe połączenia i uważam, że do czegoś tak słodkiego jak baklava, aż żal nie wypić gorzkiej kawy. Tutajsza kawa akurat zbyt gorzka nie była, ale wiem że większość ludzi nie była by z takiej zadowolona, więc nie będę narzekać 🙂
Jednak TeaClub ewidentnie specjalizuje się w herbatach i muszę przyznać, że pudełka z herbatą ułożone w tęczę to jeden z piękniejszych widoków jakie ostatnio widziałam <3. Mam nadzieję, że kiedy trudne czasy się uspokoją i nie będę się obawiała dłuższego przebywania w kawiarniach, będę mogła sobie tam posiedzieć i porysować coś na miejscu 😀
Ale jak już o herbatach mowa, to przyznam się że nie umiałam się powstrzymać od kupienia dwóch opakowań – zielonej Maracuja ze Stewią i Blueberry Cassis. Pierwsza jest bardzo dobra, tylko delikatnie słodkawa i owocowa. Za tu druga, jest po prostu świetna! Nie dość, że ma piękny, trochę niebieski kolor to jeszcze jest intensywnie owocowa i ma przeurocze różowe serduszka ❤
Dostałam jeszcze herbatę Rabarbara, ale nawet z moim herbacianym przerobem nie zdążyłam jej jeszcze na spokojnie spróbować. Jedak patrząc po dwóch pozostałych, jestem pewna, że nie będę nią zawiedziona 😀
Festiwale kawy zawsze były dla mnie okazją do zmotywowania się do poznania nowych miejsc i bardzo się cieszę, że ponownie miałam okazję z tego skorzystać :). TeaClub jest bardzo urokliwe, wybór herbat ma ogromny (a jeszcze do tego wszystkiego, było kilka jesiennych propozycji!), a dzięki lokalizacji blisko centrum, ale jednak już nie w ścisłym centrum, nie jest zatłoczone 🙂
Na pewno wrócę, chociażby po to, żeby znowu stanąć pod ogromną ścianą kolorowych herbatek i ponownie podjąć trudną decyzję, które z nich tym razem zabiorę ze sobą 😀
Co prawda Słodkie Nastroje Galeria Karmelu zdążyło zmienić swoją lokalizację odkąd zaczęłam rysować tę ilustrację, ale w dalszym ciągu można u nich kupić świetne słodycze. Nie dość, że piękne to jeszcze smaczne! Tylko jeżeli macie w planach, tak jak ja, zwlekać z ich jedzeniem to nie kupujcie ich w szklanym pojemniczku, bo po pewnym czasie zlepiają się ze sobą i bardzo trudno je wyjąć. Ale spokojnie – jak tylko ich spóbujecie to nie wytrzymają na tyle długo żeby coś takiego się wydarzyło 😉
Zdecydowałam się na zestaw deserowy, choć w międzyczasie nie wytrzymałam i kupiłam też owocowy. Oba są godne polecenia, ale z braku ilustracji opiszę tylko deserowy 😉
Pierwszy smak jaki spróbowałam to sernik. W przeciwieństwie do reszty cukierków z tego zestawu, ma w sobie oowcową nutkę, która jest nawet lekko kwaskowata. Do tego faktycznie czuć smak sera. Dużo zyskuje kiedy przeplata się z innymi, trochę słodszymi cukierkami 🙂
Drugim smakiem był grylaż czyli masa z ziaren upalona z cukrem. Trochę coś w stylu fistaszkowych cukierków, choć ma troszkę ziołowo-korzenny posmak.
Dużo mocniej korzenny smak miały cukierki piernikowe. I szczerze mówiąc jakbym nie wiedziała, że są piernikowe to po prostu bym powiedziała, że są korzenne.
Drugi najlepszy cukierek, po sernikowym, a konkretnie cukierek wanilowy. Sprawia wrażenie mlecznego, a wanilia nie jest ani za słaba ani za mocna 🙂
Kolejnym smakiem jest cappucino. Bez większych zaskoczeń, smakuje mocno kawowo i delikatnie mlecznie. Na pewno dużo lepiej niż kopiko 😛
I ostatni smak, czyli tiramisu. Ponownie jest to cukierek kawowy, ale poza kawą i mlekiem czuć tutaj ciasteczka i wanilię. Zdecydowanie lepszy niż cappucino, bo ma wszystko to co on i jeszcze więcej 😀
A poza tym nie mogłam się powstrzymać przed kupieniem tych lizaków 😀
(mimo, że moje nastawienie do lizaków jest skomplikowane…)
Nie ukrywam, że jestem fanką Gwiezdnych Wojen i to właśnie one są moim drugim, głównym kierunkiem artystycznym. Dlatego też jak tylko zobaczyłam te dwa lizaki to porostu musiałam je kupić. Są dużo miększe niż bym się spodziewała i ostrzegam że mimo to lepiej się w nie zbyt entuzjastycznie nie wgryzać, bo mają patyczek w środku!
I jeszcze jedna sprawa – koniecznie spróbujcie ich nastrojówek. Przepyszne, tradycyjne krówki, które u mnie zniknęły praktycznie od razu ❤
Jakiś czas temu postanowiłam wyrwać się z miasta i tak się akurat złożyło, że kolega zaprosił mnie na swoje urodziny do schroniska PTTK Jagodna. Ostatecznie udało mi się załapać na podwózkę samochodem, ale jakby ktoś potrzebował to połączenie pociągowe z Wrocławia też jest całkiem niezłe 😉
Ogólnie schroniska górskie nigdy nie kojarzyły mi się z jakoś szczególnie dobrym jedzeniem. W końcu, po męczącej wędrówce wszystko dobrze smakuje. Jagodna jednak nie obniża z tego powodu poprzeczki i serwuje naprawdę niesamowite jedzonko.
Najpierw do mojego szkicownika trafiły racuchy i mimo że ja generalnie jem dość dużo to zostałam przez nie pokonana i dobrze, że miał mi kto pomóc zjeść trzeciego. Są naprawdę ogromne i do tego przepyszne. Chrupiące na zewnątrz i puchate w środku. A do tego odrobina śmietany, cukru pudru i borówek. Po prostu cudo!
A jak komuś jest mało borówek to może jeszcze zamówić ich cały pucharek. Proste, ale jakie dobre! Tutaj też mamy odrobinę śmietanki, a do tego posypkę cukrową (do której zalecam ostrożność, bo moje zęby podejrzanie głośno chrupnęły ^^).
Może i w okolicy trudno było znaleźć dobre miejsce do malowania górskich widoczków, ale dla takich dobroci warto się tam wybrać. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się tam wrócić, zwłaszcza że opcje wytrawne również zwalają z nóg. Zwłaszcza Wióry Orlickie ❤
Na zaproszenie Restaurant Week, pierwszy raz wybrałam się na ten festiwal. Po wyjątkowo długich rozważaniach zdecydowałam się na restaurację Novo2, znajdującą się w hotelu Novotel.
Wybrałam zestaw B, czyli:
1. Krem z kopru włoskiego, gruszka, piana szpinakowa, emulsja z wędzonego szczypiorku
2. Polędwica z dorsza, panierka z młodego buraka, palony por, foundant z selera, puree z pasternaka, redukcja pomarańczowa
3. Mus z białej czekolady z bananem, panierka z tofu wiśniowego, puree z bergamotek, owoce sezonowe, żel z aloesu
Do tego w ramach festiwalu można było dostać MARTINI Fiero & KINLEY tonic oraz Coca-Colę. Jako osoba nie pijąca alkoholu zdecydowałam się tylko na to drugie 😉
Krem był jak dla mnie bardzo skomplikowanym smakiem do ogarnięcia, jednak był bardzo dobry. W szczególności, że każda łyżka była troszkę inna, ponieważ go nie wymieszałam. Polędwica z dorsza w połączeniu z redukcją pomarańczową, sprawiła że poczułam się trochę jak na wakacjach. Troszkę bałam się panierki z buraka, gdzyż jest to warzywo, z którym mam skomplikowaną relację, ale okazało się, że moje obawy były nieuzasadnione.
No i oczywiście to, co Drogi Szkicowniku lubi najbardziej, czyli deser! Widząc go, można łatwo zapomnieć, że miał być to mus, a nie ciasto, jednak od razu po wbiciu łyżeczki nie da się sobie tego nie przypomnieć. Ogólnie konsystencję ma jak chmurka, z kilkoma kawałkami banana. Całość jest oczywiście bardzo słodka, więc została przełamana tofu wiśniowym, które z wyglądu przypomina czekoladę, a w smaku jest trochę jak suszone wiśnie, ale nie jest aż tak intensywne. Do tego mamy „meduzy” z puree z bergamotek i żelu z aloesu. Pierwsze są super kwaśne, a drugie super słodkie. Mi oczywiście bardziej smakował aloes, ale przyznaję, że bergamotka też była ciekawa. Do tego owoce sezonowe i mamy, chyba jeden z bardziej wyrafinowanych deserów, które trafiły jak dotąd do mojej rysunkowej kolekcji (i brzuszka).
Dość nietypowa dla mnie była też cała atmosfera Restaurant Weeka. Wiadomo, że pomiędzy restauracjami a kawiarniami jest pewna różnica, ale muszę przyznać że tak miłej obsługi i tłumaczenia mi wszystkiego, zanim miałam okazję zapytać, w ogóle się nie spodziewałam. Zdecydowanie mam nadzieję, że uda mi się jeszcze kiedyś wziąć udział w tym festiwalu i może wybrać się kiedyś ponownie do Novotelu i zobaczyć jakie inne dobrocie oferują!
W końcu wróciłam do Wrocławia i w ramach celebrowania tego wydarzenia postanowiłam kupić sobie gofra. I to nie byle jakiego gofra, bo wielkiego gofra, z borówkami i w środku, i na zewnątrz od Tentego food & drinks.
Wracając do mieszkania z pudełkiem o charakterystycznym kształcie czułam, że wszyscy zakładają, że niosę pizzę. Nawet usłyszałam komentarz od jednej osoby „Kurczę, też zjadłbym pizzę”, więc nie mam żadnych wątpliwości, że tak było :D. Jednak to pudełeczko kryło w sobie gofra! Choć trzeba przyznać, że ten sam food truck oferuje również pizzę. Jednak tego dnia postanowiłam zadowolić się samymi goframi.
Oczywiście gofrowa oferta jest bardzo bogata, ale uznałam, że wszelkiego rodzaju bita śmietana czy serek mascarpone nie będą najlepszym wyborem na targanie gofrów w dość gorący dzień do mieszkania, więc zdecydowałam się na gofra Blueberry. Ma on borówki zapieczone w cieście i użyte jako posypkę. Do tego ma mnóstwo cukru pudru, który jednak przekształcił się w lukier zanim skończyłam rysować, więc może się wydawać, że jest go dużo mniej. Do tego kilka listków mięty i mamy bardzo zacnego gofra.
Świetnie nadaje się do podzielenia się ze znajomymi, bo jest podzielony na cztery kawałki. Ale nic nie stoi na przeszkodzie żeby sobie go samemu schrupać, tak jak ja :D. Choć miło było by kiedyś zebrać drużynę i zamówić sobie 4 różne gofry żeby każdy mógł spróbować po kawałku ❤
Miałam jakiś czas temu lecieć do Japonii, popróbować tamtejszych słodkości, ale niestety wszystko zostało odwołane. Jednak nie poddałam się kompletnie i zamówiłam sobie kilkanaście japońskich Kitkatów do spróbowania, ze sklepu Harro. Oczywiście jest to tak naprawdę dość mała próbka, gdyż japońskich smaków tego batonika było już ponad 300!
Ciekawe jest też to, że Kitkaty w Japonii cieszą się powodzeniem wśród wszelkiego rodzaju uczniów i studentów, gdyż ich nazwa brzmi bardzo podobnie do Kitto Katsu (きっと勝つ), co można przetłumaczyć jako „Na pewno wygrasz” i dzięki temu przyjęły się one jako podarunek dla wszystkich podchodzących do egzaminów. Mają one nawet specjalne miejsce na opakowaniu, gdzie można napisać jeszcze kilka słów zachęty od siebie 🙂
Kasztan jadalny
Jak na batonika pokrytego białą czekoladą, zaskakująco mało słodki. Trudno wyczuć w nim coś konkretnego, choć na jego obronę, moim zdaniem same kasztany mają dość mdły smak. Jednak smakuje trochę jesienią 🙂
Party ice cream
Bardzo mocno przypomina mi japońskie słodycze o smaku mleka i dzięki temu bardzo mi się kojarzy z Japonią. Chyba mój ulubiony spośród wszystkich, których próbowałam!
Słodki ziemniak
Faktycznie jest w nim coś owocowo-warzywnego, ale jest to bardzo delikatne i generalnie dominuje tu biała czekolada. W sumie cokolwiek poza nią, bardziej tu czuć w zapachu, niż w smaku.
Pomarańcza
Jedyny, z wypróbowanych przeze mnie Kitkatów w ciemnej czekoladzie! Ma bardzo mocny smak skórki pomarańczowej, co również wyróżnia go na tle, mało intensywnych smaków całej reszty.
Ichigo daifuku
Mocno truskawkowy i to w zaskakująco nie sztuczny sposób. Jest w tym wszystkim pewna nuta odsłodzenia i braku smaku, co całkiem pasuje do ryżowego ciasta, na którym jest ten batonik wzorowany. Zdecydowanie w czołówce wypróbowanych batoników!
Rodzynki w rumie
Czy też po prostu malaga. Zaskakująco słodkie, jak na poziom japońskich słodyczy i zdecydowanie nie alkoholowe. Nie wiem czy jakbym nie wiedziała co to ma być za smak to bym zgadła ^^.
Ikinari Dango
Ma w sobie coś warzywnego, a do tego ma lekką, maślaną nutkę. Pierwowzór tego batonika to ciastko z masą z żółtego, słodkiego ziemniaka i z masą z słodkiej fasolki. Jest to ciastko typowe dla prefektury Kumamoto, którą możecie szybko skojarzyć z jej słynną maskotką – Kumamonem (ten czarny miś na opakowaniu 😉 ).
Yuzu Matcha
Ah, Matcha, czyli zielona, sproszkowana herbata. Bardzo często pojawia się w japońskich słodyczach. W przypadku Kitkatów, mamy już nawet takie, w polskiej dystrybucji! Ale wracając do tego, konkretnego Kitkata. Zdecydowanie jest to przedstawiciel intensywniejszych smaków. Bardzo dobre połączenie zielonej herbaty, cytrusowego yuzu i białej czekolady 🙂
Malina
Smakuje jak taki syrop malinowy, który dolewa się do herbaty lub wody. Troszkę sztucznawy i bardzo słodki, co dziwi, porównując go z truskawkowymi przedstawicielami Kitkatowego świata.
Szarlotka
Dość trudna do zidentyfikowania na podstawie samego opakowania. Pachnie cynamonem, ale nie za bardzo nim smakuje. Smak porównałabym do kwaskowej oranżady w proszku. Ma nawet troszkę z musowania tego typu produktów. Prawdopodobnie bym nie zgadła co to za smak, choć może zapach cynamonu byłby wystarczającą podpowiedzią 🙂
Iyokan
Iokan to owoc cytrusowy, bardzo popularny w Japoni, przypominający wyglądem mandarynkę. Faktycznie Kitkat o jego smaku jest mocno cytrusowy, ale ma też w sobie coś ziołowego. W przeciwieństwie do pomarańczowego Kitkata nie jest bakaliowy, tylko faktycznie smakuje owocowo.
Wasabi
Zastanawiałam się czy aby na pewno chcę próbować takiego szalonego smaku, ale cieszę się, że dałam mu szansę. Wasabi to nic innego jak japoński chrzan. Był naprawdę słabo wyczuwalny, bardziej chyba w posmaku niż w trakcie jedzenia. Więc nie jest to jakaś ekstremalna propozycja. Japończycy wiedzieli co robią ^^
Custard pudding
Tutaj ciekawostką jest to, że można go podgrzać w piekarniku, ale niestety nie miałam okazji tego zrobić. Jest dośc intensywny. Wybija się tu coś podobnego do migdałów i masła. Myślę, że faktycznie jest to dopasowane do podgrzania, bo wtedy te aromaty powinny być troszkę mniej wyczuwalne 🙂
Strawberry cheesecake
Jedyny, godny przeciwnik Party Ice Cream! Smakuje dosłownie jak truskawki z bitą śmietaną. I to nie takie sztuczne truskawki, tylko całkiem świeże! Miałam troszkę przeczucie, że będzie dobry, więc jak możecie zobaczyć na zbiorczym obrazku – wzięłam dwa!
Nigdy wcześniej nie publikowałam ilustracji przedstawiających opakowania (choć zdarzało mi się je rysować) i muszę przyznać, że cieszę się, że w końcu do tego doszło. Jest coś wyjątkowego w ilustrowaniu takich rzeczy. Można się poczuć jak Andy Warhol 😀
A na japońskie smakołyki, serwowane w kawiarniach jeszcze przydzie czas. Trzymajcie kciuki! 😀